Oddaj głos dzieciom

Badania dowodzą, że tak zwana „odwrócona lekcja” to jedna z najbardziej efektywnych metod dydaktycznych.

Wielu pedagogów boi się, że jak nie będą mówić przez całą lekcję i zarzucać uczniów pytaniami, to zaczną źle pracować. Nieprawda. O tym, jak być dobrym wychowawcą, opowiada Anna Omilianowska.

Rozmowa: Łukasz Pilip

 

Anna Omilianowska: Zdradzę panu mój mały sekret.

Łukasz Pilip: Jaki?

– Jeśli mam w klasie trudnego ucznia, do którego nic nie dociera, wyobrażam sobie, że jest moim dzieckiem. Zastanawiam się wtedy, co jako matka chciałabym, żeby zrobił dla niego nauczyciel.

Pomaga?

– Bardzo. Bo dla mnie perspektywa matki czy ojca jest ważna. Pracuję w szkole osiemnaście lat, większość z nich jako nauczyciel wczesnoszkolny, i jeszcze nie zdarzyło mi się nie nawiązać z którymś rodzicem nici porozumienia. Nie musimy się kochać ani lubić. Ale musimy mieć jeden cel – sukces edukacyjny dziecka. Na szkoleniach dla pedagogów powtarzam, że za każdym maluchem stoją właśnie rodzice. I że powodzenie naszej pracy w pięćdziesięciu procentach zależy od kontaktu z nimi.

Aż w połowie?

– Tak. Wynika to z tego, że ja pracuję z uczniem tylko cztery lata. Nasza podstawówka w Niepołomicach ma taką tradycję – uczymy od zerówki do trzeciej klasy. I potem wychowanek idzie dalej. Mnie zostawia, ale zostaje z rodzicami, którzy będą mu towarzyszyć przez wszystkie kolejne etapy szkoły. Żeby ułatwić tę drogę, chcę im pokazać mocne strony i ograniczenia ich dziecka. Ale też jego umiejętności uczenia się.
Dlatego już na pierwszej wywiadówce opowiadam o stylu swojej pracy, o tym, co będzie się działo z uczniami. Rodzicom wręczam testy. Pytam w nich: czy podczas nauki w domu dziecko potrzebuje obrazków? Czy chętnie bierze udział w dyskusjach? Woli słuchać, jak ktoś czyta, czy czytać samodzielnie? Czy podczas nauki się wierci?

Czemu to służy?

– Diagnozie. Bo dzięki niej wiem, jakie są predyspozycje ich dzieci do zdobywania nowych umiejętności. Bo inaczej uczy się wzrokowiec, inaczej ktoś, kto preferuje ruch albo słuchanie.
Odpowiedzi rodziców porównuję potem z moimi obserwacjami. A zazwyczaj obserwuję nową klasę przez pierwsze trzy miesiące. Robię to, bo pracuję metodami angażującymi wiele zmysłów. Żeby były efektywne, muszę uruchamiać różne kanały percepcji u dzieci. Większość z nich opiera się na wzroku albo ruchu. I widzę, że kurczy się liczba uczniów słuchających. Ci męczą się w starym typie szkoły. Nie znoszą wykładów połączonych z notowaniem.
Na szkoleniach nauczyciele pytają mnie, kiedy ja, wychowawczyni 24-osobowej klasy, znajduję czas na taką diagnozę. Przyznaję, nie jest to proste. Ale dzięki temu, że pracuję jako nauczyciel wczesnoszkolny, mam komfort spędzania z dziećmi od osiemnastu do dwudziestu dwóch godzin tygodniowo. Uczniowie śmieją się, że jestem panią od wszystkiego. Bo uczę polskiego, matematyki, przyrody, plastyki, wuefu. Zawsze jednak znajduję chwilę, aby z każdym dzieckiem usiąść i porozmawiać. Choćby na przerwie. Mniej więcej już po tygodniu potrafię wstępnie powiedzieć: o, ta dziewczynka koncentruje się przez dziesięć minut czyjegoś mówienia. Nie męczy się. A tamten chłopczyk jest nadpobudliwy. Nawet jeśli będę opowiadała o czymś przez całą lekcję, niewiele zapamięta. Dlatego lepiej dawać mu wszystko do rąk. Niech przepracowuje naukę opuszkami palców.
Gdy mam już to rozeznanie, dostosowuję lekcje do preferencji uczniów. I jestem spokojna, że mój wychowanek będzie na koniec trzeciej klasy wyposażony w umiejętność uczenia się. Że będzie potrafił nie tylko robić, lecz także myśleć. Że wybierze taką metodę dydaktyczną, która jest dla niego najlepsza. Na przykład mapę myśli, rozpisywanie nowych treści na diagramy czy prezentację.

Powiedziała pani kiedyś, że lepiej być moderatorem niż nauczycielem.

– Tak, to moje motto. Jestem bardzo związana z myśleniem krytycznym, które podpowiada, by odpowiedzialność uczenia się oddać dzieciakom. Wielu pedagogów się boi, że jak nie będą mówić przez całą lekcję, przestaną zarzucać je pytaniami, to zaczną źle pracować. Nieprawda. Ja mówię niewiele, ale wciąż jestem uczniom potrzebna. Na przykład do tego, aby dać im środki dydaktyczne, kontrolować pracę, podrzucać tematy. Reszta należy do klasy. Proszę mi wierzyć, dzięki temu dzieje się coś fantastycznego – na dwadzieścia pięć osób w pomieszczeniu mam dwudziestu pięciu nauczycieli. Bo każdy uczeń, nawet ten siedmioletni, wie coś, czego ja nie wiem.
Ostatnio mieliśmy lekcję o Układzie Słonecznym. Pamiętałam, że jeden chłopczyk chodzi na kółko astronomiczne. Oddałam mu więc głos, usiadłam na jego miejscu, a on poprowadził zajęcia. Wszyscy byliśmy zadziwieni, ile miał wiadomości. A kiedy zaczęliśmy temat Afryki, opowiedziała o niej dziewczynka, która pojechała tam z rodzicami na wycieczkę.
Czasami na szkoleniach wspominam o tym oddaniu steru. Nauczyciele się martwią, że dzieci zabiorą im przestrzeń, wejdą na głowę, zaczną hałasować. Co do ostatniego – zgoda. Gwar będzie, u nie zawsze jest.

Wspominała pani o myśleniu krytycznym. Jak wyglądają lekcje z nim związane?

– Weźmy na przykład temat bezpieczeństwa i klasę siedmiolatków. Każda szkoła przez jakiś okres każe im chodzić w odblaskowych kamizelkach. Nasi uczniowie nie przepadają za nimi. Nie krytykuję ich za to, tylko pytam: „Jeżeli nie będziecie nosić kamizelki, to co się stanie?”. „Może nie zauważyć nas kierowca” – odpowiadają. „No dobrze, a jeśli nie zauważy, to co?”. „Potrąci nas”. „Gdy do tego dojdzie, to co dalej?”. W ten sposób dochodzimy do konsekwencji. Tutaj jest nią ból, smutek. A dzięki emocjom dzieci szybciej zapamiętują. Potem odwracam sytuację. Pytam, co stałoby się, gdyby zakładali kamizelki. Finalnie sami dochodzą do wniosku, że będą bezpieczni.
Przy okazji uczę ich rozpoznawania żądań. Ale też tego, że za nimi stoją potrzeby. No więc pytam, jaka potrzeba kryje się za żądaniem: „Nie będę chodzić w kamizelce”. Dzieci na to: „Bycia lubianym. Bo ludzie się z nas śmieją, że głupio wyglądamy”. I już dyskusja o emocjach gotowa.

A dlaczego pani nie krytykuje?

– Sama byłam uczennicą niepokorną, nadpobudliwą. Uczyłam się w sposób kinestetyczno-wzrokowy, co sprawiało wiele problemów nauczycielom. Słyszałam tylko: „Nie! Za szybko! Dlaczego to robisz?”. Krytykowano mnie za to, że dochodziłam do czegoś inną metodą. Dlatego dziś wolę, by moi uczniowie sami popełniali błędy i sami, z moją dyskretną asystą, je dostrzegali.

Tylko jak to wszystko połączyć z podstawą programową?

– Często pytają mnie o to nauczyciele. Mówię więc: „Każdy z nas powinien pamiętać o jednej rzeczy – jesteśmy odpowiedzialni za realizację podstawy. Ale to nie znaczy, że mamy przerabiać podręczniki czy ćwiczeniówki od deski do deski”. Fakt, jeśli mam dobre pomoce, odpada mi sporo pracy. Nie muszę już szukać ciekawych tekstów literackich, zadań z matematyki albo przyrody. Ale jeśli moja klasa musi zatrzymać się nad tekstem, to robimy przystanek.
Nawet przed świętami mieliśmy podobny przypadek. Czytaliśmy o tym, jak niektóre chore dzieci spędzają w szpitalu Boże Narodzenie. I jak inne maluchy wpadły na pomysł pocieszenia ich poprzez wystawienie jasełek. Moje dzieciaki chciały zrobić to samo. Było jednak zbyt mało czasu, więc przygotowały kartki świąteczne. Same je wymierzały, wycinały, korzystały z linijki, redagowały. Miały plastykę, matematykę i polski w jednym. Podstawa zrobiona. Oczywiście.
Widzi pan, ja nie lubię stereotypowych lekcji. Często w mojej klasie leci muzyka. Zamiast robić pajacyki na ćwiczeniach śródlekcyjnych, wygłupiamy się spontanicznie do hitów z list przebojów. Nie mamy krzeseł. Dzieci siedzą na piłkach rehabilitacyjnych. Wpadłam na to kilka lat temu, bo miałam sporo nadpobudliwych dzieci. Nie chce pan wiedzieć, co wyczyniały z krzesłami. A piłki? Nikomu nie przeszkadzały. Uczniowie nie mogli się na nich odbijać, podskoczyć, jedynie wykonać nieznaczny ruch góra-dół. Cokolwiek robili, nie było tego słychać. Nie spadali jak z krzeseł, bo musieli się pilnować. Przy okazji trzymali drugą rękę na blacie, czego żaden nauczyciel nie mógł się wcześniej doprosić. Dzięki temu łatwiej im się pisało. Oczywiście z początku bałam się, że piłki posłużą zabawie. Dałam sobie dwa tygodnie na przetrzymanie, bo przecież ile można bawić się tą samą rzeczą. I zadziałało. Frajda minęła, a dzieci siedzą spokojne.
W tym przypadku kolejny raz podrzuciłam im narzędzia, a one wykonały resztę. Poza tym nawet gdyby pan policzył z zegarkiem w ręku, ile do nich mówię, wyszłoby niewiele. Na cztery godziny dziennie może jakieś trzydzieści minut. Jako nauczyciel, ale też wychowawca, nie wyobrażam sobie milczących dzieci. Nie nazwałabym tego nauką.

A czym?

– Teatrem jednego aktora przy tablicy.

 

Anna Omilianowska
Nauczycielka wychowania wczesnoszkolnego w Szkole Podstawowej w Niepołomicach. Oligofrenopedagog, pedagog specjalny. Certyfikowana trenerka myślenia krytycznego. Autorka projektów edukacyjnych. Szkoli nauczycieli i rodziców. Prowadzi dziecięce kursy.

Łukasz Pilip
Reporter. Laureat Festiwalu Wrażliwego w katergorii „Twórca Szczególnie Wrażliwy”.

 

Artykuł pochodzi z magazynu Newsweek Psychologia Dziecka 1/2020.