Szkoła ma sens. Ale jaki?

Koncepcja szkoły zmieniała się na przestrzeni wieków, a dyskusja o tym, jaka szkoła być powinna, od zawsze zajmowała największe umysły epoki. W dobie obecnych przemian w edukacji rozważania te są szczególnie aktualne.

Szkoła będzie dobrze służyć społeczeństwu i uczniom dopiero wtedy, gdy zaczniemy postrzegać ją jako jeden z elementów w systemie społeczno-ekonomicznym a kształcenie w niej jako fragment całościowego rozwoju człowieka.

O tym, że pytania o sens szkoły są ważne, przekonują nas współcześni myśliciele. Amerykański filozof i medioznawca Neil Postman w książce „The End of Education” („Zmierzch edukacji”) twierdzi, że w edukacji musimy znaleźć odpowiedź na tylko dwie (ale za to) fundamentalne kwestie: JAK i PO CO. Pytanie: JAK (czyli pytanie o metodę nauczania) jest podstawowym przedmiotem badań w naukach pedagogicznych. Eksperci zajmują się nim dość intensywnie i choć znają już wiele rozstrzygnięć, ciągle poszukują kolejnych, bo świat stale się zmienia i pojawiają się nowe narzędzia, np. technologia. Pytanie: PO CO (czyli pytane o cel i sens nauczania) jest natomiast najważniejsze i to od niego zależy zasadność innych decyzji. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że pozostaje ono bez jednoznacznej odpowiedzi.

Uczeń czy społeczeństwo

Pomysły na sens istnienia szkoły dotyczą zazwyczaj powinności wobec społeczeństwa albo wobec ucznia. Te wobec społeczeństwa mają charakter ekonomiczny: szkoła musi przygotowywać ucznia do zawodu, kształcić przyszłe pokolenia w taki sposób, żeby zagwarantować modernizację kraju, która zapewni mu sukces i dalszy rozwój. Powinności wobec ucznia mają wymiar bardziej ludzki: szkoła powinna dbać o rozwój ucznia jako człowieka o wielu wymiarach i cechach, pomagać mu wykorzystywać swój potencjał i budować własną tożsamość.

Jak twierdzi holenderski profesor pedagogiki, Gert Biesta, szkoła musi „służyć obu panom”: społeczeństwu i człowiekowi, którego kształci. Najlepszy pomysł na sens istnienia szkoły będzie miał ten, kto znajdzie równowagę pomiędzy obiema powinnościami. Im mniejsza równowaga, tym więcej kłopotów pojawia się w systemie edukacji.

Patrzenie na szkołę z perspektywy tylko ekonomicznej czyni z niej fabrykę, w której produkuje się zasoby ludzkie. Edukacja traktowana jest instrumentalnie, podobnie zresztą jak uczniowie i nauczyciele. Patrzenie na szkołę tylko i wyłącznie przez pryzmat potrzeb ucznia jest z kolei idealistyczne. Paraliżuje obiektywne i sprawdzone narzędzia pedagogiczne (stopniowanie celów, metody nauczania, pomiar dydaktyczny), przez co obniża skuteczność nauczania. W wielu przypadkach jest też źródłem nierówności (uczniowie z nieuprzywilejowanych środowisk słabiej się rozwijają) a nawet ogólnego spadku jakości edukacji.

Obie skrajności pojawiają się w debacie o edukacji. Argumenty: „Musimy przygotować dzieci do pracy w zawodach XXI wieku”, „bez odpowiedniego kształcenia kompetencji nasz kraj nie będzie w stanie konkurować z innymi gospodarkami”, „szkoła musi nadążać za rozwojem świata i technologii” to typowe przekonania instrumentalistów. Idealiści natomiast mówią, że „szkoła musi być dla dziecka, a nie dziecko dla szkoły”, „szkoła musi pozwolić dziecku rozwijać jego potencjał”, „szkoła zbyt mocno narzuca cele i metody działania”, „w szkole potrzebna jest demokracja”. Żaden z tych argumentów sam w sobie nie jest pozbawiony racji, rzecz jednak w tym, jak bardzo bezwzględne jest żądanie jego uwzględnienia i jakie konkretnie rozwiązania kryją się za pojemnym hasłem. Każde radykalne będzie szkodliwe, i to zarówno dla społeczeństwa, jak i dla ucznia.

Pułapki szkolnych przemian

Argumenty obu frakcji nie zmieniają się od wieków. Dlaczego zatem wciąż nie mamy pewności, czy nadaliśmy szkole odpowiedni kształt? Jest to znakomite pytanie. Najogólniej można odpowiedzieć tak: edukacja to zjawisko kompleksowe, a pojęcia służące do opisu najważniejszych zjawisk mogą być rozumiane w różny sposób, tymczasem debata na temat edukacji staje się niestety coraz bardziej powierzchowna i podatna na uproszczone interpretacje, które oddalają nas od dobrych rozwiązań.

Ciekawym przykładem na powierzchowność debaty jest krytyka „pruskiego modelu szkoły”. Tak nazywa się ogół zmian wprowadzonych u progu rewolucji przemysłowej, rzekomo po to, by tworzyć posłusznych, adekwatnie (nie za wysoko, ale też nie za nisko) wykształconych robotników. Według niektórych uczestników debaty, model ten funkcjonuje w szkole do dziś i musi zostać czym prędzej zlikwidowany, by z uczniów wyrastali kreatywni, gotowi na rewolucję technologiczną innowatorzy. Odejście od „pruskiego modelu” miałoby zaspokoić potrzeby instrumentalistów (przygotowanie do funkcjonowania w nowoczesnym systemie ekonomicznym) i idealistów (wyzwolenie ucznia ze sztywnych wymogów i ram kształcenia). W tej propozycji kryje się jednak kilka pułapek.

Po pierwsze, od czasu rewolucji przemysłowej szkoła przeszła zbyt wiele zmian i bardziej lub mniej udanych eksperymentów z różnymi modelami pedagogicznymi, żeby stwierdzić, że dzisiaj uczymy zgodnie z „modelem pruskim”. Zresztą, wiele zmian wprowadzonych w szkole na przełomie XIX i XX w. ułatwiło uczniom życie i podniosło jakość kształcenia. Pomysły niemieckich pedagogów, Johanna Friedricha Herbarta i Tuiskona Zillera, przyniosły szkole określoną strukturę lekcji i wymagania. Nauczyciel musiał np. poświęcić czas na zastosowanie nowo nabytej wiedzy. Nie mógł wymagać nauki na pamięć lub sprawdzać widaomości, jeżeli nie przekazał ich uprzednio na lekcji. Propozycje Herbarta i Zillera spowodowały, że rola nauczyciela wzrosła (do czego krytycy tego rozwiązania mogą mieć uwagi), ale wzrosły także wymagania wobec jego kompetencji i jakości stosowanych przez niego metod. W pedagogice rozpoczęła się era poszukiwania niezawodnych sposobów wspierania uczniów w nauce. Zaczęły powstawać nowoczesne podręczniki. Skuteczności tych propozycji nie udało się do dzisiaj podważyć w poprawnych metodycznie badaniach. Czy jesteśmy zatem gotowi z nich zrezygnować? Czy wiemy, na co możemy je zamienić bez szkody dla ucznia?

Po drugie, istotą zmian szkolnictwa w XIX i XX w. było rosnące wymaganie wyrównania szans edukacyjnych. Badania pedagogiczne, ujednolicanie metod nauczania i celów miały służyć temu, by każdy uczeń otrzymał szansę na uzyskanie wykształcenia. A skoro szkoła miała każdemu zapewnić dostęp do właściwej edukacji, trzeba było zacząć mierzyć i sprawdzać, czy cele te są osiągane. Paradoksalnie, to idealistyczne założenie przyniosło szkole plagę biurokracji, a wraz z nią oceny, egzaminy i rankingi. Zanim więc z tego całkowicie zrezygnujemy, będziemy musieli zadać sobie pytanie, czy jesteśmy gotowi odejść od ideału egalitaryzmu lub czy znamy inne metody na jego zapewnienie i potrafimy je skutecznie wdrożyć.

Po trzecie, szkoła to tylko jedno z narzędzi społecznych kształcenia młodzieży. Za jaką cześć rozwoju ucznia odpowiada zatem szkoła, a za jaką inne elementy jego środowiska (dom, podwórko, różne instytucje)? Wielu zwolenników odejścia od „pruskiego modelu” powołuje się na etymologię słowa „szkoła”, które w starożytnej grece znaczyło „czas wolny”. Jednak w starożytności „czas wolny” poświęcano na intensywny rozwój intelektualny i fizyczny, sterowany przez wytrawnych nauczycieli. W tym celu dzieci uwalniano od obowiązków domowych, przygotowujących ich do prowadzenie gospodarstwa, wykonywania zawodu i życia w społeczności. Starożytna szkoła grecka jak na razie najpełniej realizowała idealistyczną misję szkoły (rozwój człowieka), ale mogła to robić, bo środowisko pozaszkolne realizowało wszystkie inne podstawowe cele. Dzisiaj najchętniej narzucilibyśmy szkole wszystkie zadania: poznanie świata (wiedza), przygotowanie do zawodu, wychowanie, rozwój kompetencji miękkich, socjalizacja i nauka umiejętności praktycznych (przygotowanie do dorosłego życia). A gdyby trzeba było wybierać, niejeden przeciwnik „pruskiego” modelu zdecydowałby się na ustanowienie odwrotnych relacji niż te, które panowały w Grecji: szkoła miałaby przygotowywać do zawodu i socjalizować (umiejętności i kompetencje), a wiedza znajdowałaby się poza szkołą (przecież jest wszędzie i to łatwo dostępna). Czy jesteśmy gotowi na takie odwrócenie ról? Czy znamy i potrafimy ocenić jego konsekwencje?

Powinnością dorosłych jest zapewnienie dziecku warunków do harmonijnego, całościowego rozwoju (umysłowego, fizycznego i duchowego). Szkoła musi odgrywać w tym rozwoju określoną rolę jako część systemu wychowania i kształcenia. Modelowanie roli szkoły powinno uwzględniać role innych części tego systemu (np. rodziny, instytucji kulturalnych, sportowych, medycznych organizacji i firm), tak by wszystkie razem tworzyły pełne warunki rozwoju.

Czy wiemy, z czego chcemy rezygnować

Najważniejsze jednak pytanie brzmi: co rozumiemy pod pojęciem rozwoju. Debata pokazuje, że pojawia się coraz więcej pokus, by zrezygnować – w imię zmiany celu istnienia szkoły – z niektórych zajęć i zadań, uważanych za tradycyjne i już dzisiaj niepotrzebne, np. zapamiętywanie faktów lub ręczne pisanie. A pamięć jest przecież jednym z najważniejszych zasobów intelektualnych człowieka. Tylko jej wypełnienie wiedzą pozwala uczyć się nowych rzeczy czy zautomatyzować decyzje. To z kolei pozwala zdobywać umiejętności, których nie da się posiąść lub wykorzystywać, nie posługując się wiedzą. Dzięki badaniom wiemy dzisiaj, że bez tradycyjnie pojmowanej nauki faktów, podanych w przejrzysty i ustrukturyzowany sposób przez nauczyciela i dostępnych w podręczniku, nasz rozwój intelektualny byłby dużo powolniejszy. Z kolei ręczne pisanie, w odróżnieniu od pisania maszynowego, wspiera proces myślowy. Badania pokazują, że uczniowie, którzy w trakcie lekcji robią ręczne notatki, zapamiętują najwięcej, a uczniowie, którzy robią notatki za pomocą komputerów lub telefonów, zapamiętują najmniej (nawet mniej niż uczniowie, którzy nie robią notatek w ogóle). Czy wiemy zatem, z czego chcemy zrezygnować i jakie będą konsekwencje tej decyzji?

Te wątpliwości nie oznaczają, że szkoła nie potrzebuje nowego sensu istnienia. Jednak ustalenie, jaką ma odgrywać rolę, wymaga rzetelnej analizy, a nie wygłaszania pospiesznych sądów. Jedną z najistotniejszych wartości w debacie powinno być holistyczne widzenie świata: postrzeganie szkoły jako elementu w systemie społeczno-ekonomicznym i kształcenia w szkole jako fragmentu całościowego rozwoju człowieka. Tylko takie ujęcie sprawi, że szkoła będzie dobrze służyć społeczeństwu i uczniom, a także pozwoli ustalić, która instytucja (dom, rodzina, biblioteka, szkoła) powinna zapewnić dziecku rozwój w danym obszarze. To poważne wyzwanie. Jednak w czasie, gdy ludzkość próbuje sobie z nim poradzić, nasze dzieci już dorastają i rozwijają się, nie czekając na kolejne przesądzenia. Pomyślmy więc sami, czy możemy coś zrobić, żeby zapewnić swoim dzieciom zrównoważony, całościowy rozwój.


Magdalena Lisewska, doktor nauk humanistycznych, tłumaczka i nauczycielka. Pracuje w dziale badawczym wydawnictwa Nowa Era. Zajmuje się trendami i nowymi rozwiązaniami w edukacji.

 

Tekst ukazał się pierwotnie w dodatku „Newsweek Psychologia” nr 3/2019, przygotowanym we współpracy z wydawnictwem Nowa Era.